Dziś opisać chciałam noc zwaną od imienia świętego Juana (czyt. Huana ) - La noche de San Juan. Najkrótsza noc roku, pełna ognia i zabawy, czyli odpowiednik polskiej nocy świętojańskiej.
Także tutaj na Lanzarote nie zabrakło ognia, który ma dodać słońcu mocy, aby nie skracało tak szybko dni. Wybrałyśmy się z koleżanką w stronę poleconej mi przez tubylców, wioski Las Caletas, zamieszkałej przez autochtonów. Dotarłyśmy na miejsce w samą porę żeby zobaczyć ogromny stos z drewna i kartonów zwieńczony dwoma kukłami (podobnymi trochę do naszej marzanny) i napisem „San Juan 2011, un año mas” czyli „San Juan 2011, jeden rok więcej”. Wioseczka malutka, nad oceanem, małe domki, pootwierane na oścież drzwi i okna, stoły z jedzeniem, muzyka, tańczący ludzie, gorąca atmosfera.
Około północy, na dwóch pokaźnych motorach przyjechali mężczyźni z pochodniami. Pośród powszechnej radości i oczekiwania polali stos benzyną i podpalili. Ogień był tak ogromny, że wszyscy powoli zaczęliśmy się cofać żeby skończyć oglądać spektakl pod ścianami domów – tak niesamowity buchał gorąc.
Około północy, na dwóch pokaźnych motorach przyjechali mężczyźni z pochodniami. Pośród powszechnej radości i oczekiwania polali stos benzyną i podpalili. Ogień był tak ogromny, że wszyscy powoli zaczęliśmy się cofać żeby skończyć oglądać spektakl pod ścianami domów – tak niesamowity buchał gorąc.
Impreza trwała w najlepsze, ale my obrałyśmy kierunek "dom" po drodze zahaczając o lokalny bar tapas, by rzucić na ząb jakąś torillkę i rybkę.
Lubię ogień, spotykane co jakiś czas mniejsze i większe ogniska wyglądały bardzo efektownie. Fajnie było widzieć Hiszpanów bawiących się na plaży. Jak to jednak to w życiu bywa – zawsze jest ktoś niezadowolony i przypuszczam, że tej nocy byli to strażacy. Wozy na sygnale mijały nas kilka razy.
Aparatu ze sobą nie miałam, jedynie koleżance udało się zrobić zdjęcie telefonem. Jest w rozmiarze mikro, ale coś tam można wypatrzeć.